sobota, 18 lutego 2012

Nieszczęsny balkon

15 kwietnia..
chyba najgorszy dzień w życiu moim i Dyzia.
Była godzina 19.. Wielkie sprzątanie przed świętami.
Była ładna pogoda, świeciło słońce. Dyziu leżał na balkonie jak co wieczór, żeby poobserowować co się dzieje wokół domu..
Odkurzałam korytarz, kiedy usłyszałam bieganie.. chaos.. Wyłączyłam odkurzacz i usłyszałam  wycie.. wycie psa. Czym prędzej biegłam na balkon. Przez głowę przeleciała mi tylko jedna myśl.. "Spadł z balkonu. Co teraz będzie?! /oby to nie było to! BŁAGAM!"
Jak weszłam do pokoju siostry, mama kładła psa na podłogę.
-"Co mu się stało?!"- zapytałam
-"Nie wiem! Ma chyba złamaną łapę."
Była 19, więc żaden weterynarz już nieczynny. Co robić.?! Wzięłyśmy jakiegoś patyka, bandaż i usztywniłyśmy mu łapę. Dzwonimy po wszystkich weterynarzach, oczywiście żaden nic nie może zrobić. Jeden się nie zajmuje takimi złamaniami, drugi nie jest w stanie przyjechać. No to wsiadłyśmy w samochód i jedziemy do weterynarza w Gorzowie, czynnego 24h. Jechałyśmy 30-40km/h, żeby go tak bardzo nie bolało. Wszystkie dziury ominięte. To była chyba najdłuższa droga. Dojechałyśmy. Pani doktor trochę nieodpowiedzialna, bo zaczęła Dyzia wyciągać z samochodu sama. Nawet nie dała mu żadnych środków przeciwbólowych. On tak strasznie cierpiał. Siedziałyśmy 2 godziny na poczekalni. Dwie godziny w nerwach..
Z gabinetu było słychać tylko pisk Dyziulka. Zrobili mu zdjęcie. Obie kości w przedniej, prawej łapie złamane z przemieszczeniem i odłamkami. Musiałyśmy go zostawić na noc w klinice, żeby go nie męczyć i nie wozić w te i we wte. Założyli mu stabilizator, żeby nie zrobił sobie większej krzywdy przez noc.
Następnego dnia rano byłyśmy znów u weterynarza. Podobno bardzo płakał w nocy. :(
Chciałam go wtedy zobaczyć, przytulić, ale Pani powiedziała, że Dyź za bardzo się ekscytuje jak ktoś wchodzi do niego i może zrobić sobie większą krzywdę i że znów będzie płakał myśląc, że go zostawiamy.
Chirurg powiedział, że konieczna jest operacja. W obie kości musiał mieć włożone implanty (druty).
Po operacji: zero biegania, skakania, spacerów. Dłuuuga rekonwalescencja.
Tego samego dnia o godzinie 15 odbył się zabieg.
Gdy po niego pojechaliśmy, przywitał nas czule merdając ogonem. Przytulał się.. Całą drogę powrotną przespał Gdy przyjechaliśmy, wyglądał tak :

Następnego dnia było kąpanie bo Dyziulek wrócił cały zakołtuniony i osikany:




Najgorsze było to, że trzeba było Dyzia znosić na podwórko, żeby się załatwił i pilnować, żeby przypadkiem nie zaczął biegać.
Dyziu stał się ogromnym pupilem w klinice i nawet jeśli zostawał tam na noc to mógł chodzić sobie po wszystkich pomieszczeniach i witać klientów. :)
Miał również prawo do wyboru koloru opatrunku. :P



Nie było tak łatwo, bo Dyziakowi pod gipsem robiły się odleżyny. Zdarzało się tak, że gdy wracałam ze szkoły, na podłodze lażała część opatrunku, a Dyzio leżał z odsłoniętą odleżyną i ja lizał. W takiej sytuacji musieliśmy jechać czym prędzej do weterynarza.
Minęły 3 miesiące.. Dyziowi dopiero wtedy można było zdjąć gips. Dopiero po trzech miesiącach kość była zrośnięta doskonale.
Łapa wyglądała okropnie. Odleżyny na wierzchu.. Jedna- największa, była zasłonięta. O nią musieliśmy dbać osobiście.


Potem już tylko rehabilitacja.. Najlepsza w wodzie, prawda? ;>








Myślę, że to by było na tyle! :)
W razie gdyby mi się coś przypomniało, dopiszę.

Pozdrawiam, Malwina z Dyziakiem! <3

sobota, 4 lutego 2012

Kolejne nieszczęście... Oko w oko z potworem!

Nie pamiętam kiedy to było.. Była ładna, słoneczna pogoda.. Ja miałam szkolenie z tańca, a moja siostra została w domu z Dyziem.
W pewnym momencie dostaję telefon "Malwina, chodź szybko do domu! Nie pytaj co się stało po prostu chodź!"
Zwolniłam się z treningu i czym prędzej pobiegłam do domu. Miałam przeczucie, że to ma związek z Dyziem.
Weszłam, wręcz wbiegłam do domu.. Weszłam do mojego pokoju.. Na łóżku zobaczyłam, przestraszonego, poturbowanego psa.. Rzuciłam groźny wzrok na Adę
-Co się stało?!
- Nic.. Boli go łapa...
Dotknęłam go.. zaczął przeraźliwie wyć. Już z łzami w oczach powiedziałam
- Ada, powiedz mi, co się stało?!
Odpowiedź mnie zszokowała.. Poczucie winy mojej siostry mnie jeszcze bardziej poruszyło
- Co mam Ci powiedzieć?! Że wpadł pod tira?!
Ale jak to? Co się stało....
Gdy ja poszłam na trening, przyjechał mój wujek. Moja siostra wypuściła w tym czasie psa na podwórko..
Gdy wujek wychodził, zostawił otwartą furtkę.. Pies wybiegł za wujkiem i biegł wzdłuż drogi. Ada wyleciała za psem. Dyzio nie był z nami na tyle długo, żeby przybiegać do nas na zawołanie, więc jedynym rozwiązaniem był bieg za nim. Ale jak dogonić charta, który myślał, że to zabawa w berka? Gonisz- uciekam... Bieg w drugą stronę nie działał.. kucanie, nawoływanie na smakołyk.. nie ma mowy.. Przebiegli jakieś 200 metrów.. do ronda. Dyzio chciał przebiec na druga stronę ulicy...
Pisk... wycie... Pisk opon, hamującego... TIRA..
Moja siostra stała.. Nie wiedziała co robić..
JEST! ŻYJE! Wybiegł spod kół ogromnej ciężarówki o własnych siłach.. Przestraszonegpo Dyzia, złapała moja siostra. Facet wyszedł z tira oszołomiony.. Przepraszał i pytał czy w czymś pomóc. Na tyle dobrze. Większość by przejechała i uciekła..
Pies był tak przestraszony i obolały, że pogryzł mojej siostrze rękę do krwi.. Podziwiam ją za to. Jak zobaczyłam te rany, to się zastanawiałam, czy ja bym to wytrzymała..
Ale do rzeczy..
Gdy moja mama wróciła z pracy, pojechałyśmy do weterynarza..
Pani doktor obmacała Dyzia i stwierdziła, że jest tylko poobijany i nic mu nie będzie..
Jednak wolałyśmy się upewnić, więc pojechałyśmy do oddalonego o 20 km weterynarza.. Po dokładnym obejrzeniu, osłuchaniu, stwierdził obite płuca i niewielkie zadrapania. Dyziak dostał leki przeciwbólowe.
Na tym się nie skończyło..
Potem czekała nas ciężka praca, bo Dyzio panicznie bał się dróg, samochodów i huku..
Ale jest jeden problem.. Mieszkamy przy głównej ulicy. Ze spacerów wracałam z płaczem, bo gdy tylko przejechał samochód, pies zaczął czym prędzej ciągnąć do domu.. Ciągnął tak, że ja prawie że ryłam brodą po asfalcie. Wejście do samochodu nie było lepsze..
Przejście przez ulicę graniczyło z cudem. Powoli traciłam nadzieję, że cokolwiek się uda.
Jednak pracowałam.. Wspierali mnie przyjaciele i rodzina.
Teraz jazda samochodem to przyjemność.. Jednak mimo upływu czasu, przejście przez ulicę czasem jest trudne i musimy się najpierw uspokoić i dopiero przechodzimy..

Nie poddawajcie się i nie zostawiajcie psów samych na podwórku.. Dla nich to nuuda.. A spacer może sprawić nam mnóstwo przyjemności.

Pozdrawiam.. Malwina z Dionizym. ;PP